Ideologiczne odchylenie w lewo amerykańskich uniwersytetów nie podlega dyskusji. Bez względu na to, jaką miarę porównawczą wybierzemy, polityczne skrzywienie szkolnictwa wyższego w USA jest ekstremalne.
Najbardziej światopoglądowo zbalansowany wydaje się być wydział ekonomii, gdzie na raptem jednego pracownika akademickiego z tytułem doktora o sympatiach konserwatywnych przypada 5.5 ekonomistów sympatyzujących z lewicą. Dalej nierównowaga robi się już tylko miażdżąca. Przykładowo: stosunek socjologów (w tym gronie mieszczą się kryminolodzy), deklarujących poparcie dla Partii Republikańskiej, do socjologów (kryminologów), faworyzujących Partię Demokratyczną, wynosi – uwaga! – 1 do prawie 44. Dysproporcje ilościowe na kierunkach obejmujących szeroko rozumiane “zdrowie publiczne” osiągają z kolei zupełnie groteskowe rozmiary – tak groteskowe, że w całym przeogromnym Towarzystwie Badań Epidemiologicznych (Society for Epidemiologic Research/SER) ledwo 4.4 proc. osób identyfikuje się na anonimowych formularzach ankietowych jako zwolennik lub zwolenniczka prawicy. Gdy pójdziemy śladem pieniędzy w postaci gratyfikacji i darowizn na kampanie wyborcze, zauważymy analogiczną prawidłowość: edukacja i obróbka informacji zdominowane są niemal bez reszty przez apologetów progresywizmu.
Jak dowodzą prekursorskie analizy, wykonane na grupie krajów anglosaskich i sporządzone przez Erica Kaufmanna, prof. politologii na Uniwersytecie Londyńskim, brak różnorodności programowej, zanik kultury sporu oraz homogenizacja dyskursu sprzyjają tworzeniu systemu zorganizowanego językowego i myślowego tchórzostwa po stronie tych, którzy znajdują się w mniejszości. Przeszło połowa amerykańskich i brytyjskich wykładowców o konserwatywnych zapatrywaniach przyznaje, że praktykują autocenzurę w nauczaniu i publikowaniu ze strachu przed ostracyzmem “na salonach”, jak również z obawy, że w ramach zemsty mogą zostać odcięci od grantów badawczych tudzież utracić przywilej bycia zapraszanym na konferencje. W załączonym raporcie wspomina się jeszcze, że wobec 1/3 prawoskrętnych studentów i członków kadry pedagogicznej wysuwane były groźby wszczęcia postępowań dyscyplinarnych za głoszone poglądy, natomiast 70 proc. zetknęło się na swoich macierzystych wydziałach z wrogim i nietolerancyjnym traktowaniem.
Ten przydługi prolog był konieczny dla zilustrowania, z czym muszą się zwykle konfrontować propagatorzy strzelectwa i orędownicy konstytucyjnego prawa do posiadania i noszenia broni palnej, argumentujący z pozycji empirycznych. Dylematy związane z bronią należą tradycyjnie do szczególnie drażliwych i zapalnych w środowisku akademickim w USA; automatycznie są także kojarzone z zamiłowaniem do militaryzmu tudzież całokształtem prawicowej aksjologii. Można się zatem spodziewać, że czysto liczebna przewaga obozu przeciwników tejże broni będzie w strukturach instytucji edukacyjnych kolosalna, co zostanie później odzwierciedlone w sondażach eksperckich i zinterpretowane jako “konsensus naukowy”.
W ostatnich latach ukazało się kilka tego rodzaju profesjonalnych ankiet. Brali w nich udział tylko autorzy zrecenzowanych artykułów o oddziaływaniu broni palnej na dynamikę przemocy. Chronologicznie dwa pierwsze projekty (opublikowane kolejno przez Davida Hemenwaya i jego Harwardzkie Centrum Badania i Kontroli Urazów w roku 2016 oraz redakcję “New York Timesa” w roku 2017) wygenerowały rezultaty zgodne co do joty z mainstreamową wiarą w to, iż “większość ludzi nauki” postrzega ścisłą reglamentację broni za coś korzystnego i że więcej uzbrojonych cywilów oznacza więcej strzelanin i więcej zabijania. Obraz mocno kontrastujący z rzeczonym schematem (czytaj: bardziej zniuansowany) dały dopiero wyniki trzeciej sondy z roku 2019, zrealizowanej przez Arthura Berga, emerytowanego profesora psychiatrii z HMS, i Johna Lotta, doktora ekonomii z UCLA, przy współpracy z kanadyjskim kryminologiem, Garym Mauserem. Ich tekst trafił ostatecznie na łamy kwartalnika “Regulation”, wydawanego przez waszyngtońsko-libertariański Instytut Katona.
Jak zawsze w takich przypadkach, zróżnicowane konkluzje są bezpośrednim efektem szeregu arbitralnych decyzji, podjętych jeszcze na etapie konstruowania kwestionariusza i początkowej selekcji uczestników eksperymentu. Niektóre z tych decyzji przybliżają do odkrycia prawdy na drodze ulepszania jakości debaty o broni, inne zaś oddalają. Niestety – zarówno Hemenway, jak i zespół nowojorskiego “Timesa” w tak tendencyjny sposób sprofilowali swoje ankiety, aby otrzymanie pożądanych wniosków o społecznej szkodliwości broni palnej w oczach uznanych fachowców było jedynie formalnością.
- Bez podania sensownej przyczyny ograniczyli liczbę samplowanych twórców wyłącznie do najnowszych referatów, apodyktycznie eliminując cały dorobek literatury, wyprodukowany w dekadach 1990-2010, tj. w okresie poprzedzającym masakrę w Sandy Hook i gwałtowny wzrost zainteresowania tematyką dostępu do broni ze strony federalnych (administracja Obamy na starcie drugiej kadencji), stanowych (lokalne ciała ustawodawcze kontrolowane przez Demokratów), pozarządowych (lewicujące komitety doradcze i prywatne fundacje) oraz indywidualnych (Bloomberg) darczyńców/sponsorów.
- Praktycznie w ogóle nie uwzględnili ekspertów z zakresu nauk ekonomicznych (Hemenway dostał odpowiedź zwrotną z 9 adresów mailowych); dodatkowo “New York Times” posłużył się mało reprezentatywną próbą zaledwie 32 osób, nazywając ją bałamutnie “użytecznym, aczkolwiek niedoskonałym wskaźnikiem poglądów” (a useful, if imperfect, measure of what people steeped in the research think).
- Wyraźnie uprzywilejowali specjalistów z rozmaitych gałęzi medycyny, czyli wszelkiej maści pediatrów, epidemiologów, ratowników i lekarzy (podobnie wyforowali też akademików o zacięciu socjologicznym kosztem wytrenowanych kryminologów).
- Nowojorski dziennik nie pytał o metody holistyczne, pozwalające zredukować ogólną liczbę morderstw. Zamiast tego skupił się na regulacjach, które mogłyby potencjalnie wpłynąć na częstość dokonywania zabójstw z broni palnej (firearm homicide deaths).
Dla odmiany Berg et al. podzielili respondentów na trzy kategorie: kryminologów (38 zgodziło się partycypować w sondażu), ekonomistów (32) i badaczy zdrowia publicznego (50). Ramy czasowe dla próbkowanych autorów przesunęli w przeszłość do roku 2000 celem uchwycenia maksymalnie wyważonego, realistycznego i miarodajnego stanu wiedzy. Każdy ankietowany został następnie poproszony, aby – w oparciu o własne przemyślenia i doświadczenia z analiz zjawiska przemocy w USA – ocenił efektywność aż 33 propozycji legislacyjnych, z których 25 zwiększało restrykcyjność przepisów, a osiem luzowało. Punktację ustalono w skali od “1” do “10”, gdzie jedynka znamionowała totalny brak skuteczności w powstrzymywaniu zabójstw i masowych strzelanin, dziesiątka – fantastyczną niezawodność w ratowaniu ludzkiego życia.
Oto jak prezentuje się kompletny rejestr odpowiedzi z rozbiciem na poszczególne dyscypliny i po zsumowaniu/uśrednieniu punktów (najechanie kursorem na tabelę i kliknięcie otworzy ją w osobnym oknie w pełnej rozdzielczości):
Na co warto zwrócić uwagę? Przede wszystkim amerykańscy ekonomiści, podobnie zresztą jak kryminolodzy, wspólnie preferują identyczny katalog rozwiązań prawnych, jeśli chodzi o ich ewentualną przydatność na odcinku przeciwdziałania wybuchom masowych strzelanin, jednak ci pierwsi trochę inaczej hierarchizują konkretne interwencje i generalnie wyżej je oceniają. I tak obydwie grupy najwięcej pragmatycznej wiary pokładają w: uzbrajaniu i szkoleniu chętnych do tego nauczycieli (7.7, 6.0), wyposażeniu w broń palną personelu wojskowego (7.7, 5.6), odchodzeniu od polityki tworzenia stref wolnych od broni w miejscach uczęszczanych przez ludność cywilną (7.9, 5.3) oraz kasowaniu rządowych restrykcji, zmuszających prywatne firmy do wyznaczania tychże stref (7.8, 5.0). Co się zaś tyczy medyków, to w tej koteryjce obyło się bez niespodzianek – ranking priorytetów jest u nich idealnie odwrócony i jakikolwiek postulat, osłabiający rygorystyczność przepisów, z rozpędu ląduje na samym dole drabiny.
Finalny zestaw tabel klarownie porządkuje wyłuszczone tutaj informacje. Wiadomo na pewno, że nie istnieje coś takiego jak mityczny, powszechnie akceptowany konsensus wśród naukowców różnych dziedzin odnośnie strategicznie najlepszych procedur prewencyjnych. Wiadomo też, że ekonomiści i kryminolodzy są zasadniczo dalece bardziej sceptycznie nastawieni wobec planów reglamentowania broni palnej (zwłaszcza w jakiejś drakońskiej formie zakazów) aniżeli ich koledzy i koleżanki z branży leczniczej, którzy konsekwentnie sprzeciwiają się pomysłom liberalizowania obostrzeń i przejawiają relatywnie niewielkie opory w forsowaniu skrajnych (jak na warunki Stanów Zjednoczonych) inicjatyw w stylu prohibicji na karabiny z wymienialnymi magazynkami. Oczywiście ta zaobserwowana asymetria opinii nie powinna nikogo absolutnie dziwić. Domena zdrowia publicznego jest patologicznie wręcz upolityczniona (patrz wstępny akapit i ten historyczny wykaz cytatów).
Zamykając wątek – wizja amerykańskich lekarzy to niewątpliwie fantazja bliższa Europie z jej centralnymi rejestrami, monitorowaniem posiadaczy broni, rozbudowanym systemem licencji (nierzadko graniczącym z uznaniowością w wydawaniu zezwoleń) i frywolnym banowaniem wszelkich konstrukcji strzeleckich, które nie przypominają z wyglądu sztucerów myśliwskich albo zabytkowych pistoletów. Wizja amerykańskich kryminologów znacząco od niej odbiega i jawi się jako stosunkowo umiarkowana, natomiast perspektywa ekonomistów plasuje się już na przeciwległym biegunie. W pogoni za ideologicznie słusznymi rezultatami Hemenway i “New York Times” zgubili gdzieś te odcienie szarości.