W okresie od 31/03/2013 do 31/03/2014 we wszystkich operacjach na terenie Anglii i Walii, które dostały autoryzację na wykorzystanie ręcznej broni palnej (łącznie 14 864 incydenty bez uwzględnienia zgłoszeń do chorej tudzież agresywnej zwierzyny), brytyjska policja faktycznie musiała tej broni użyć w raptem dwóch przypadkach. Jak się okazuje, nie była to wcale żadna aberracja: w latach poprzednich liczba zbrojnych interwencji zwieńczonych strzelaniem nigdy nie przekroczyła sześciu przy maksymalnie parunastu wyrzuconych łuskach. Dla porównania: w jednej akcji i w jednym tylko dniu ponad trzydziestu funkcjonariuszy policji z kalifornijskiego Stockton wygarnęło sześćset (600) nabojów w kierunku nieruchomego, uszkodzonego SUVa, którym uciekali przestępcy z napadu na bank. Zrobili to przy pełnej świadomości, że w środku znajduje się uprowadzona wcześniej zakładniczka. Kobieta nie miałaby szans, nawet gdyby chroniła ją superbohaterska peleryna. Sekcja zwłok oraz testy balistyczne ujawniły na jej ciele dziesięć otworów wlotowych po kulach wyplutych z policyjnej broni.
Niepodważalnym faktem jest, że na tle innych zachodnich demokracji amerykańskie organy ścigania spektakularnie przodują w zabijaniu ludności cywilnej. “The Economist” praprzyczyn tej olbrzymiej dywergencji dopatruje się w Drugiej Poprawce do Konstytucji (link):
Wyjaśnienie owej asymetrii jest banalne. Na Wyspach Brytyjskich broń to rzadkość. Noszą ją wyłącznie specjalne jednostki policyjne, a kryminaliści mają do niej dostęp sporadyczny. (…) Dla odmiany w Ameryce nikogo nie dziwi, że policja musi sięgać po ten środek tak często.
[The explanation for this gap is simple. In Britain, guns are rare. Only specialist firearms officers carry them; and criminals rarely have access to them. (…) In America, by contrast, it is hardly surprising that cops resort to their weapons more frequently.]
Zręby powyższego rozumowania spotkać można w niemal każdym felietonie, roztrząsającym problematykę brutalności niebieskich, sygnowanym nazwiskiem felietonisty o progresywnych sympatiach. Profesor Adam Winkler, wykładowca prawa konstytucyjnego na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles, identyfikuje zjawisko niekontrolowanego przepływu broni wśród mieszkańców USA jako głównego winowajcę permanentnego napięcia w relacjach policjant-obywatel. Potężnie nasycona bronią palną populacja katalizuje wyścig zbrojeń; powoduje, iż siły porządkowe nie tylko dążą do militaryzacji własnych struktur i metod operacyjnych, lecz także wpajają rekrutom w akademii, względnie na szkoleniach, że dobry glina to balansująca na krawędzi, tkwiąca w stanie podwyższonej czujności, naładowana strachem i adrenaliną maszyna do zabijania. W tym sensie – konkluduje Winkler – działania mundurowych stanowią po prostu logiczną odpowiedź na wszechobecne zagrożenie ze strony puszczonej na żywioł, amerykańskiej kultury broni [1].
Podsumowując: Brytyjczycy do minimum zredukowali śmiertelność policyjnych interwencji, bo do minimum ograniczyli obieg broni w społeczeństwie. Odwrotnie niż w USA, gdzie na skutek upowszechnienia broni palnej szalenie wzrasta ryzyko związane z pracą gliniarza, co rzutuje później negatywnie na statystyki. Mamy tu zatem dwie przeplatające się narracje, z których podejrzanie usunięto odnośniki do jakiejkolwiek empirycznej analizy danych długookresowych (pozwalających przetestować określoną teorię w historycznym kontekście) [2].
U zarania XIX stulecia angielska opinia publiczna ostro sprzeciwiała się powołaniu zawodowej policji, obawiając się, że podlegające władzy centralnej formacje paramilitarne mogą zagrozić swobodom obywatelskim w kraju. Niektórzy sądzili wręcz, iż stopniowo wykształci się z nich siatka policyjnych szpiegów, podobnie jak to było w napoleońskiej Francji za panowania “Kata z Lyonu”, wszechwładnego Josepha Fouché. Popularne stało się powiedzenie, że pół tuzina gardeł podrzynanych rocznie w Whitechapel jest bardzo rozsądną ceną za utrzymanie takiego instrumentarium potencjalnej tyranii poza zasięgiem państwowych urzędników. Ostatecznie w końcówce roku 1829, w obliczu rosnącego radykalizmu ruchów robotniczych, antyrządowych manifestacji i zamieszek ulicznych, pod uporczywym naciskiem ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, Roberta Peela, parlament wreszcie się ugiął i niebawem w ściśle określonych rejonach Londynu swoje piesze patrole rozpoczęli, przyodziani na granatowo, funkcjonariusze policji metropolitalnej (Metropolitan Police Service – MPS), przejmując schedę po ochotniczej straży nocnej.
Proponuję przyjrzeć się tej konkretnej jednostce z bliska, gdyż Londyn był w tamtym czasie największą aglomeracją Europy (dużo większą niż, przykładowo, Nowy Jork) i ze wszystkich ośrodków miejskich dysponuje najlepiej zachowanymi archiwami z epoki.
“Peelersi” – bo takim oryginalnym przezwiskiem ochrzczono członków debiutującego naboru – od samego początku istnienia stołecznych służb byli notorycznie odwodzeni od pomysłów rutynowego noszenia przy sobie broni. Najpierw prymitywne, mieszczące się w kieszeniach płaszcza pistolety skałkowe, a niedługo potem pięciostrzałowe rewolwery odprzodowe marki Beaumont-Adams przydzielano im jedynie w drodze wyjątku po drobiazgowym rozpatrzeniu indywidualnej prośby przez dyżurnego na posterunku.
Niepowtarzalny klimat do gruntownej przebudowy starego systemu, tj. kasacji uznaniowości i uzbrajania londyńskich konstabli z urzędu, nadszedł równo z nastaniem dekady lat 80., kiedy to anonimowy włamywacz (nigdy go nie aresztowano) wmanewrował w zasadzkę i trzykrotnie postrzelił funkcjonariusza Fredericka Atkinsa w trakcie kontrolnego obchodu wokół jednej z rezydencji mieszkalnych położonych w bogatej dzielnicy Kingston Hill. Na pogrzeb zmarłego kolegi przybyło 1500 mundurowych, zaś brukowce sensacyjnie rozdmuchały incydent. Ścisłe dowództwo postanowiło wtedy, że policjanci oddelegowani do patrolowania po zmroku stolicy, zwłaszcza jej peryferyjnych rewirów, jeśli zechcą (i jeśli wyrazi na to zgodę ich przełożony), będą mogli zabierać ze sobą broń w pakiecie z pałką i grzechotką sygnałową [3]. Na papierze procedury te przeciągnięto do połowy lat 30. XX wieku, w praktyce jednak cały nieformalny układ przestał obowiązywać już u schyłku stulecia (by the turn of the century only a handful of officers in the Met still carried a firearm at night and none at all by 1905).
Zwyczaj nienoszenia broni palnej przez londyńską czy szerzej – brytyjską policję pierwszego kontaktu nie jest więc fenomenem współczesnym. Tradycja ta – z niewielkimi przerwami – funkcjonowała z powodzeniem od dnia zero, czyli utworzenia MPS. “Anomalią” w stosunku do ery powojennej była natomiast polityka reglamentująca dostęp do tejże broni, a raczej jej ostentacyjny brak. Przez pełny wiek XIX i początek wieku XX Londyn (podobnie jak reszta europejskiej części imperium) nie wytworzył żadnych wewnętrznych przepisów normujących ten segment rynku. Paradoksalnie każdy z wyjątkiem policjantów w czynnej służbie [5], bez znaczenia, czy był to dystyngowany dżentelmen, łotewski anarchista, irlandzki bojownik z IRA, rosyjski bolszewik, pospolity przestępca czy osoba niepoczytalna, mógł odwiedzić zakład rusznikarski albo wejść do dowolnego sklepu i wyposażyć się w cokolwiek tylko zapragnął, od tanich bębenkowców sprzedawanych na East End po kosztowne, ręcznie zdobione strzelby Purdeya oferowane na rogu ulic South Audley & Mount; nawet żołnierzom wracającym do swoich rodzin po opuszczeniu szeregów armii zezwalano na zachowanie pistoletów.
Mając w świadomości powyższy akapit, rozważmy na szybko porównanie z Nowym Jorkiem, podkreślam – miastem gabarytowo zauważalnie mniejszym niż Londyn, które w odróżnieniu od angielskiej stolicy prekursorskie dekrety prawne ograniczające noszenie broni krótkiej w miejscach publicznych uchwaliło dziewięć lat przed Brytyjczykami. I tak w latach 1845-1920 [5] na obszarze 32 londyńskich gmin (razem z The City) od kul wystrzelonych z broni palnej należącej do cywilów zginęło zaledwie dwunastu policjantów [6], z czego aż trzech jednego dnia w feralnej interwencji w salonie jubilerskim, która przerodziła się później w regularną wymianę ognia z udziałem szkockiej artylerii polowej (oblężenie Sidney Street na przełomie 1910/1911). W analogicznym okresie po drugiej stronie Atlantyku w “Big Apple” z powodu ran postrzałowych śmierć poniosło pięćdziesięciu funkcjonariuszy [7]. Zagregowane wskaźniki zgonów w starciach z przestępcami przy uwzględnieniu wszystkich okoliczności były we wczesnej fazie XX stulecia wśród pracowników londyńskiej policji metropolitalnej generalnie niższe niż po wojnie (w ramach ciekawostki wrzucam też wykres z wypadkami):
“Police Deaths in New York and London during the Twentieth Century” (link)
Współczynnik równy ‘2’ dla Londynu i ’20’ dla “Wielkiego Jabłka” w dekadzie 1910-1919. Tej gigantycznej rozbieżności nie da się wytłumaczyć tak jak życzyłby sobie “The Economist”, tzn. faktem, że w Wielkiej Brytanii broń palna i amunicja do niej były “sporadycznie dostępne”, bo wiadomo doskonale, że nie były – stali rezydenci i przyjezdni mieli nielimitowane dojścia do tych przedmiotów, zaś systemowa reglamentacja nie istniała wtedy na żadnym szczeblu, czy to municypalnym, regionalnym, czy ogólnokrajowym. Redakcja magazynu popełniła dokładnie ten sam rodzaj fallacy, co wszyscy inni dziennikarze piszący o broni z pozycji ideologicznych, węsząc doraźne polityczne korzyści – celowo zignorowała dłuższą perspektywę czasową, wyciągając wygodne dla siebie wnioski w oparciu o bezkontekstowe statystyki.
Winkler również zabrnął w ślepy zaułek spekulatywnej publicystyki, nie przedstawiając choćby skrawka dowodu uwiarygadniającego postawioną tezę. Nawet jeśli przyjąć za dobrą monetę łańcuch jego argumentów (odczuwanie strachu przez mundurowych oraz wynikające z niego nadmierne stosowanie przemocy w interakcjach z obywatelami sprzężone są z rosnącą liczbą broni cyrkulującej w obiegu cywilnym), to w jakim kierunku i z jaką siłą ta zależność zachodzi? Bycie policjantem w Stanach Zjednoczonych jest współcześnie bardziej niebezpieczne niż w latach siedemdziesiątych XX wieku? More guns = more dead cops?
Porównanie zgromadzonych przez Amerykanów na przestrzeni dekad zasobów uzbrojenia ze wskaźnikami zabójstw wśród pracownikach służb porządkowych [8]:
Wykres pokazuje czarno na białym to, co przed swoimi czytelnikami próbował ukryć Winkler. Zabójstwa mundurowych popełniane z bronią palną w ręku ustabilizowały się na poziomie zarejestrowanym po raz ostatni w końcówce lat osiemdziesiątych XIX stulecia. W 1973 roku zgon spowodowany postrzałem orzeczono w 144 przypadkach napaści, w 2014 – w 47, co daje spadek o 67 proc. Korelacja między bronią a morderstwami funkcjonariuszy policji jest wyraźnie negatywna. Szansa, że obie te wielkości są ze sobą przyczynowo skojarzone, wydaje się nikła; szansa, że bloger HuffPo z premedytacją zataił informacje o tych trendach graniczy z pewnością.
Co z incydentami bez ofiar śmiertelnych? W tej kategorii także zaobserwować można obniżkę indeksów, która postępuje nieprzerwanie od kilkunastu lat. Ogromna część ataków to pobicia sprowadzające się do kopania i uderzania pięściami. Napaści z bronią palną statystycznie zaliczają się do zdarzeń niesłychanie rzadkich. W latach 2004-2013 ledwo 4 proc. (słownie: cztery procent) wszystkich konfrontacji z policją kończyło się wyeksponowaniem broni przez agresora i zaledwie 9 proc. (dziewięć procent) funkcjonariuszy zaatakowanych w ten sposób doświadczyło fizycznych obrażeń:
Wydział kontroli plotek: policja w USA ma dzisiaj pod sobą znacznie więcej potencjalnie uzbrojonych obywateli “do upilnowania” niż kiedykolwiek wcześniej w historii przy rekordowo niskich stratach własnych. Jakby jej nie kwantyfikować, przestępczość jest w odwrocie, a razem z nią maleje odsetek starć z siłami porządkowymi. Przeciętny glina nigdy nie był bezpieczniejszy wykonując swoją robotę. Cieszący się złą sławą program 1033, który umożliwił nieodpłatne przejmowanie od Pentagonu sprzętu wojskowego, dając początek zjawisku militaryzacji policji, wystartował w 1997 roku, a rozkręcił się na dobre dopiero po 9/11 i ofensywach w Iraku i Afganistanie, czyli na długo po tym, jak śmiertelność wśród niebieskich zaczęła pikować. Jego wdrożenie nie wyjaśnia zatem sukcesów w zwalczaniu przestępczości ani tym bardziej poprawy warunków pracy w zawodzie. Już większe zasługi w ratowaniu życia należałoby zapisać na konto wynalazców kevlaru.
- AKTUALIZACJA 13/03/2016
Człowiek, który praktycznie w pojedynkę zrewolucjonizował pracę alaskańskich oddziałów specjalnych, sierżant Ronald “Ted” Smith (w 2013 roku zginął w katastrofie lotniczej, pilotując własną maszynę), na pytanie dziennikarza, czy nie przeszkadza mu sytuacja, że potencjalnie każdy dorosły mieszkaniec stanu może nosić broń, odpowiedział – Ani trochę mi nie przeszkadza. Jako funkcjonariusze policji często w trakcie służby otrzymujemy wsparcie od uzbrojonych cywilów.
CCTV Americas Now, “Gun Control in Alaska”
- AKTUALIZACJA 15/07/2016
Ważne słowa Nicka Selby’ego, teksańskiego detektywa, który wspomina zniesmaczenie, jakie odczuwało wielu jego kolegów, gdy Obama zaczął nagle wciskać hoplofobiczną propagandę o książkach i pistoletach na ceremonii pogrzebowej zamordowanych gliniarzy z Dallas:
Pomimo że straciliśmy w zamachu pięciu braci, policja w Teksasie nigdy nie obarczała broni palnej winą za takie zdarzenia. [Although we had lost five brothers, Texas law enforcement had never blamed the gun.]
____________________
[1] Parę lat temu były mer Nowego Jorku, Michael Bloomberg, dziwił się na antenie CNN, jak to możliwe, że policja nie wywiera presji na waszyngtońskiej legislaturze i nie ogłosi strajku generalnego w proteście przeciwko masowej dostępności broni. Przecież to leży w ich interesie. Abstrahując od kwestii legalności policyjnych strajków (w USA siły bezpieczeństwa nie mogą strajkować), rozwiązanie zagadki jest bezczelnie proste i być może ze względu na tę prostotę wykracza poza pole widzenia Bloomberga. Policjanci w Ameryce nie protestują, bo nie ma nic przeciwko uzbrojonym cywilom. Dotyczy to zwłaszcza szeregowych funkcjonariuszy bez koneksji politycznych, pracujących w terenie i stykających się z przestępczością na co dzień. Jak wynika z sondaży przeprowadzanych przez czołowe instytucje zrzeszające mundurowych (aktywnych i na emeryturze), poparcie dla Drugiej Poprawki u “street cops” jest czymś normalnym i sięga 80-90 proc. → link.
[2] Logika wnioskowania “The Economist” i Adama Winklera budzi zastrzeżenia nawet w kompletnym oderwaniu od historycznego kontekstu. Licząc od roku 2013, amerykańska policja zabiła ponad 575 osób trzymających nóż albo inne narzędzie niebędące bronią palną. W tym samym czasie służby brytyjskie śmiertelnie raniły 1 (słownie: jedną osobę). Mowa często o strzelaninach, w których napastnik był otoczony przez kilku gliniarzy, goły od pasa w górę i z obiema rękami na widoku.
[3] Aby uzmysłowić sobie, jak surowo w epoce wiktoriańskiej karano tych spośród “bobbies”, którzy “bez potrzeby” decydowali się nacisnąć spust rewolweru, sugeruję rozważyć następujące wydarzenia z udziałem posterunkowych Dadsona (1850) i Owena (1887).
George Dadson, stójkowy z miasteczka Cranbrook w hrabstwie Kent, obserwował zagajnik, z którego notorycznie podkradano drewno. Zauważywszy złodzieja, wynoszącego chrust, krzyknął w jego kierunku, by ten się nie ruszał. Facet nie posłuchał, upuścił fanty i rzucił się do ucieczki. Wiedząc, że go nie dogoni, konstabl wyciągnął służbową broń i “po jankesku” wygarnął delikwentowi w nogę. Strzelanie do uciekającego kryminalisty samo w sobie nie było czynem karalnym, sęk w tym, że ówczesne prawo głosiło, iż kradzież drewna podpada pod coś więcej niż błahe przewinienie, dopuszczające możliwość zastosowania nadzwyczajnych środków zapobiegawczych, lecz tylko w sytuacji, gdy recydywista miał już na swoim koncie dwa wyroki skazujące. Jak się okazało po fakcie, ten konkretny złodziei był wielokrotnie aresztowany za przywłaszczanie cudzego mienia, ale Dadson z przyczyn oczywistych nie mógł tego wiedzieć w chwili oddawania strzału. Ta linia obrony mu nie pomogła – oskarżono go o przekroczenie uprawnień i nielegalne zranienie człowieka z intencją spowodowania poważnych uszkodzeń ciała ofiary (unlawful wounding with intent to cause grievous bodily harm). Po serii procesów odwoławczych wyrok utrzymano w mocy, a policjanta finalnie wydalono z posterunku i na cały tydzień roboczy wtrącono za kratki.
Drugi incydent miał miejsce 18 lutego 1887 roku w okolicach piątej nad ranem. O tej godzinie funkcjonariusz Henry Owen zapisał się w annałach metropolitalnej policji jako pierwszy glina w dziejach, który wystrzelił nabój z rewolweru Webleya (przypominam: kilka lat wcześniej w reakcji na zabójstwo patrolowego Atkinsa popełnione na obrzeżach Londynu centrala wydała instrukcje odnośnie zaopatrywania konstabli w te właśnie modele). I bynajmniej nie zrobił tego w akcie samoobrony czy bohatersko walcząc z uliczną przestępczością, ale w celu zaalarmowania lokatorów płonącego budynku. Owen wypalił sześć kul tuż nad zadaszeniem domostwa, za co został później sromotnie zrugany przez zwierzchnika, który użycie broni uznał za lekkomyślne i nieuzasadnione.
[4] W 1909 roku wybuchła strzelanina w londyńskiej dzielnicy Tottenham między dwoma rosyjskimi anarchistami a policją. Ponieważ mundurowi byli rozbrojeni, wielu z nich pożyczało w biegu rewolwery i pistolety od napotkanych po drodze cywilów-przechodniów. Don Kates: Ironically, the only gun control in 19th century England was the policy forbidding police to have arms while on duty.
[5] 1845 – rok założenia nowojorskiej policji (New York Police Department/NYPD), wzorowanej zresztą na londyńskiej MPS. 1920 – kres wolnego rynku broni palnej w Anglii. Na mocy The Firearms Act of 1920 parlament nałożył na obywateli obowiązek pozyskania licencji przed zakupem broni i/lub amunicji (z wyłączeniem strzelb gładkolufowych). System był uznaniowy i wymagał od petenta “podania przyczyny”. Za niedopełnienie formalności groziła grzywna w wysokości 50 funtów, a dla recydywy trzymiesięczne uwięzienie. Reguły te zaostrzono w roku 1936, definitywnie eliminując z listy “przyczyn” broń do ochrony osobistej.
[6] Historyczne dane o zastrzelonych policjantach w Londynie (wyjąwszy The City) z lat 1829-1899 i 1900-1949, uzupełnione o szkicowe opisy okoliczności poszczególnych zabójstw, pochodzą z “Księgi Pamięci” MPS. Ponieważ The City jako autonomiczna jednostka administracyjna nie podlega pod jurysdykcję stołecznych gmin, sektor ten wykształcił własne służby bezpieczeństwa i listę ich poległych można zobaczyć tu.
[7] Historyczne dane o zastrzelonych policjantach nowojorskich za portalem Officer Down Memorial Page (ODMP). Najpierw wybieramy stan (New York/NY), potem placówkę (New York City Police Department).
[8] Mnożnik w postaci liczby zaprzysiężonych funkcjonariuszy, wykorzystany przez autorów “Police Deaths in New York and London during the Twentieth Century”, zastąpiłem przelicznikiem na dziesięć milionów mieszkańców. Nie jest to żaden mój kaprys – bilanse FBI dot. ataków na mundurowych zawsze biorą poprawkę na rozmiar populacji, która jest ochraniana przez sondowane agencje. Jeżeli zgony wśród policjantów utrzymują się na niskim poziomie tylko dlatego, że patrolują oni słabo zaludniony obszar, wówczas zignorowanie wpływu tego czynnika na częstość popełniania zabójstw byłoby poważnym uchybieniem w metodyce.