Steven Levitt, ekonomista z Uniwersytetu Chicagowskiego, oraz partnerujący mu dziennikarz śledczy, Stephen Dubner, w jednym z podrozdziałów bestsellera “Freakonomics” (link) sprowokowali swoich czytelników następującym pytaniem: jako matka (ojciec) wolałabyś (wolałbyś), żeby twoje dziecko poszło się bawić do domu, w którym trzyma się broń palną, czy do domu, gdzie znajduje się basen?
W 1997 roku 550 dzieci w wieku do dziesięciu lat poniosło w USA śmierć na skutek utonięcia w przydomowym / ogrodowym basenie (dane te nie obejmują wanien łazienkowych, jacuzzi, pływalni miejskich, publicznych rozlewisk tudzież innych naturalnych akwenów wodnych). Dla porównania w tym samym czasie 175 dzieci z tego samego przedziału wiekowego zginęło na skutek postrzału z broni palnej (większość incydentów to były zabójstwa). Ważny jest kontekst dla tych liczb. Levitt pisze, że w 1997 roku z grubsza sześć milionów gospodarstw domowych wyposażonych było w basen, co po przeskalowaniu dało jedno tonące dziecko rocznie na jedenaście tysięcy basenów. Broń palną posiadało natomiast około 45-50 milionów domostw, co oznacza, że w 1997 roku typowe dziecko było statystycznie dwadzieścia kilka razy bezpieczniejsze w domu z bronią niż w domu z basenem. Jeżeli zamiast “uzbrojonych” gospodarstw domowych wykorzystamy przelicznik w postaci sztuk broni w obiegu – tak jak zrobili to autorzy – wówczas prawdopodobieństwo padnięcia ofiarą przypadkowego, śmiertelnego wystrzału ze strzelby czy pistoletu okaże się jeszcze mniejsze i wyniesie 1 na milion+.
Posiłkując się statystykami za rok 2010, komentator NRA, Billy Johnson, zwrócił uwagę na to samo radykalne skrzywienie w ocenie ryzyka:
Problem polega na tym, że opinia publiczna w dużej mierze kształtowana jest przez media, które informacji o przestępczości dostarczają niemal zawsze selektywnie i w tonie sensacji. W efekcie taki nasycony tandetnym dramatyzmem, spreparowany obraz rzeczywistości istotnie wpływa na ujednolicenie postaw społecznych względem konkretnych rozwiązań prawnych. Analogiczna reguła działa w odniesieniu do broni i basenów. Mass media na opak postrzegają niebezpieczeństwo tych dwóch rzeczy i ta wykoślawiona percepcja zagrożenia ma później wymierne koszty ekonomiczne i przede wszystkim polityczne. Raz, że oznacza nieadekwatną alokację środków na jego neutralizację – od szczebla centralnego do budżetów domowych, a dwa: prowadzi do organizowania nieuzasadnionych krucjat wymierzonych w coś, co tak naprawdę leży na odległym krańcu skali przedmiotów niebezpiecznych dla zdrowia. Levitt i Dubner nie mówią tego wprost, więc wykrztuszę to za nich – o dzieciach zabitych na skutek przypadkowego wystrzału słyszymy wyłącznie dlatego, że takie kawałki idealnie nadają się do nakręcania psychozy.
Aktywiści-dziennikarze dopuszczają się innej jeszcze subtelnej manipulacji, o której dotychczas łaskawie nie wspomniałem. Wzmianka o tym, że liczba śmiertelnych wypadków z użyciem broni palnej znajduje się obecnie w USA na rekordowo niskim poziomie, trafia do ich felietonów tylko w drodze wyjątku i zazwyczaj ląduje gdzieś w okolicach akapitu siedemdziesiątego piątego, tj. grzęźnie głęboko w końcowej części tekstu w formie lapidarnej, wtrąconej mimochodem dygresji. Kto doczyta artykuł do tego momentu? Jeden na dziesięciu subskrybentów? Dwóch na dziesięciu? Optymistycznie zakładając.
Narodowa Fundacja Strzelectwa Sportowego (National Shooting Sports Foundation/NSSF) w końcówce 2015 roku wypuściła zaktualizowaną wersję broszury z serii “Firearms-Related Injury Statistics”, w której usystematyzowano informacje dotyczące historycznych trendów na odcinku wypadków i urazów z udziałem broni palnej. Szczególnie wartościowe w tej publikacji jest to, że roztrząsane tu zjawisko umieszczono na szerszym tle wykazu obrażeń, będących rezultatem lekkomyślnego obchodzenia się z przedmiotami codziennego użytku. Wszystkie statystyki skompilowano na bazie dwóch innych źródeł: najnowszego raportu Krajowej Rady Bezpieczeństwa (National Safety Council) oraz danych medycznych z Centrum Zwalczania i Prewencji Chorób (CDC). I mimo że są to ogólnodostępne, rządowe dokumenty, ciągle niewiele osób orientuje się, z jakim fenomenem mamy tutaj do czynienia.
W latach 1981-2015 zarejestrowano drastyczny, 74-procentowy spadek liczby śmiertelnych wypadków powiązanych z bronią:
Informacje nt. urazów spowodowanych niewłaściwym korzystaniem z broni palnej zbierane są w USA od 1905 roku. W Ameryce żyło wtedy coś koło osiemdziesięciu milionów ludzi, dzisiaj zamieszkuje ją dobre 320 milionów. W roku 1905 po terytorium tego kraju rozsianych było blisko szesnaście milionów gospodarstw domowych, natomiast broni do cywilnej dyspozycji znajdowało się szacunkowo 25-30 milionów egzemplarzy. Sto lat później liczba karabinów, strzelb i pistoletów przekroczyła magiczną barierę trzystu milionów, zaś liczba gospodarstw domowych osiągnęła poziom 115 milionów, z czego połowa wyposażona była/jest w minimum jedną sztukę broni. I o ile u zarania poprzedniego stulecia notowano 3.4 śmiertelne wypadki z jej użyciem na100k/obywateli, to na starcie XXI wieku średnia ta spadła do ~0.2.
Dalej: broń palna odpowiada za symboliczne 0.3 proc. wszystkich śmiertelnych urazów, do jakich dochodzi w Stanach Zjednoczonych każdego roku. Bez porównania więcej ludzi traci życie w wyniku osunięcia się z drabiny czy też upadku ze schodów. Dla dzieci/nastolatków w wieku do lat 14 proporcje te wynoszą obecnie raptem 1.2 proc. (48 incydentów), co ponownie plasuje broń na szarym końcu listy. W ciągu ostatnich dwóch dekad (1995-2015) odsetek młodych osób, które zginęły pechowo w kontakcie z bronią palną, zmalał zatem o niewiarygodne 75 proc. To samo tyczy się zgonów, które zdarzają się w domach – jako przyczyna broń figuruje w mniej niż 0.7 proc. incydentów, co daje redukcję o 64 proc. na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci. Większa jest szansa, że któryś z domowników umrze w trakcie snu od wyziębienia organizmu aniżeli za dnia od przypadkowego postrzału.
Tej skali proporcja wypadków liczona na tak gigantycznych próbkach statystycznych to rzecz praktycznie nie do wyeliminowania; coś, o czym można krzyczeć, ale nic się z tym nie zrobi. Generalnie o ile ktoś nie jest samobójcą albo beznadziejnym niedołęgą (względnie nie żyje z kimś takim pod jednym dachem), to nie musi obawiać się ani śmiertelnego wypadku, ani samobójstwa w kontakcie z bronią. A ponieważ 75 proc. ofiar zabójstw ma za sobą kryminalną przeszłość odnotowaną w policyjnych kartotekach, to przeciętna szansa znalezienia się na celowniku zabójcy, przy założeniu, że sami nie jesteśmy przestępcami, spada poniżej ryzyka przypadkowego utonięcia.