Tęgie głowy z Davos próbują dociec, czemu w wielu krajach pandemia koronawirusa podkopała zaufanie do autorytetów. Jak pokazują sondaże, świecka wiara w sprawczą moc instytucji rządowych systematycznie maleje, natomiast przekonanie o rzetelności konglomeratów medialnych wręcz ryje po dnie. Rutynowa odpowiedź z ich strony jest taka, że winą za zaistniały bałagany w dużej mierze należałoby obarczyć “kampanie dezinformacyjne”, wysączające się z bliżej niedookreślonych źródeł. Nie zamierzam wikłać się tutaj w meandry tej debaty ani roztrząsać psychologicznych mechanizmów, determinujących poziom społecznego sceptycyzmu wobec funkcjonowania struktur państwa. Zamiast tego wyjawię, co spowodowało, że moje zaufanie zostało poważnie nadwątlone. Ten kulminacyjny moment nadszedł równo z wakacjami 2020 roku, niedługo po śmierci George’a Floyda.
Zobacz wpis: “Wyborcza” kłamie na temat wydarzeń z Minneapolis
Lekarze, pediatrzy i epidemiolodzy kwalifikują się historycznie do koterii największych przeciwników broni palnej w Ameryce. Zarówno oficjalne wypowiedzi przedstawicieli rozmaitych organizacji medycznych, jak i niezależne badania opinii ekspertów dają wgląd w ich wykrzywiony obraz rzeczywistości. Ludzie ci postrzegają przestępczość z udziałem broni w kategoriach “epidemii bez granic”. Propagują tę narrację wbrew empirycznie weryfikowalnym faktom, które wyraźnie sugerują, że przemoc z jej użyciem jest w USA trwale skondensowana w bardzo konkretnych miejscach, czyli stanowi całkowite przeciwieństwo ryzyka epidemicznego. I kiedy już człowiek zdążył przywyknąć do fanatyzmu amerykańskich medyków w wiadomej sprawie, oni przypomnieli o sobie i swoim zacietrzewieniu ze zdwojoną siłą.
Tak, chodzi o niesławny, bełkotliwy list otwarty, pierwotnie zredagowany przez grupę epidemiologów z Uniwersytetu Waszyngtońskiego w Seattle, a ostatecznie parafowany przez ~1300 specjalistów od zdrowia publicznego. Wzbudził on konsternację nawet wśród części komentatorów o domyślnie lewicowych poglądach (link). Jego treść jest być może najbardziej ordynarnym, bezczelnym i jednocześnie absurdalnym przykładem wykorzystania statusu nauki do celów doraźnej, politycznej agitki, jaki pojawił się w przestrzeni medialnej w ostatnim czasie.
List zaczyna się od przytyku rasowego, a ściślej – od zbesztania kilkuset uzbrojonych po zęby, białych, prawicowych demonstrantów, którzy na wiosnę 2020 roku zjechali się do stołecznego Lansing w Michigan i legalnie wmaszerowali do wnętrza gmachu legislatury, by zaprotestować w ten sposób przeciw drakońskim restrykcjom antycovidowym, forowanym przez administrację demokratycznej gubernator, Gretchen Whitmer. Wedle oceny szacownych sygnatariuszy listu, tego rodzaju zbiegowiska są niedobre i powinny spotkać się ze zdecydowanym potępieniem (warto wspomnieć, że w trakcie tych manifestacji nikt fizycznie nie ucierpiał, nie wysadzono w powietrze żadnej stacji benzynowej, nie zrównano z ziemią apteki, nie splądrowano butiku z markową odzieżą ani nie podłożono ognia pod lokalny komisariat policji).
“Biali terroryści” na tle budynku Kapitolu w Lansing, Michigan (14/05/2020)
Pikachu z subkarabinkiem AR-9 na trawniku przed parlamentem.
Zupełnie inną miarę tolerancji przykładają lekarze do murzyńskich protestów, podczas których wykrzykuje się rewolucyjne slogany, zagrzewające do walki z “instytucjonalnym rasizmem”. Te zgromadzenia są oczywiście moralnie uzasadnione i trzeba je bezwarunkowo popierać, gdyż – cytuję: Biała supremacja jest śmiertelnym zagrożeniem dla zdrowia czarnej społeczności [1]. I tu uderzamy w sedno problemu. Otóż rozszczepienie jaźni kolektywu medycznego w kwestii aprobaty dla jednej pikiety kosztem drugiej można banalnie łatwo wytłumaczyć zafiksowaniem aktywistów w fartuchach na punkcie rasy. Oni po prostu tak odbierają, filtrują oraz interpretują świat – przez pryzmat koloru skóry uczestników danego wydarzenia. W tej binarnej skali biali są zawsze beneficjentami systemu opresji, Murzyni zaś jego ofiarami. Czego natomiast nie da się zrozumieć, to horrendalnych akrobacji intelektualnych, towarzyszących argumentowaniu za dopuszczeniem pochodów Black Lives Matter. Na tym etapie wszelkie pozory logicznego wywodu wylatują z hukiem przez okno.
Osoby, które złożyły podpis pod zawartością listu, przyznają w nim, że:
- zmasowane protesty zwiększają szansę transmisji wirusa i mogą skutkować zgonami z powodu infekcji;
- w gronie Afroamerykanów i Latynosów współczynniki umieralności utrzymują się na nieproporcjonalnie wysokim poziomie;
- w czasie trwania demonstracji skuteczność środków zapobiegawczych jest mocno ograniczona, z kolei egzekwowanie noszenia maseczek ochronnych i zachowanie dystansu społecznego są znacząco utrudnione;
- należy konsekwentnie zachęcać miejscowe władze do wspierania imprez organizowanych pod sztandarami BLM, albowiem nie niosą one za sobą ryzyka zakażenia, wręcz odwrotnie – z perspektywy krajowej polityki zdrowotnej są kluczowe dla poprawy egzystencji mniejszości etnicznych/rasowych w USA.
Krótko mówiąc, my, certyfikowani eksperci, pochwalamy tłumne wychodzenie ludzi na ulice w szczytowej fazie pandemii w ramach zmagań z “białą supremacją” i w geście solidarności z Murzynami, choć dobrze zdajemy sobie sprawę, że niemal na pewno przyczyni się to do powikłań chorobowych i przedwczesnych zgonów wielu reprezentantów tej populacji.
Makabryczny surrealizm. Istny bizzaro world sofistyki. Glenn Greenwald, laureat Pulitzera za serię reportaży o Snowdenie, prominentny dziennikarz lewicowy, pryncypialnie oddany idei przestrzegania swobód obywatelskich, na łamach portalu “The Intercept” pytał retorycznie:
Skąd w ogóle pomysł, żeby w zakresie kompetencji epidemiologów leżał wybór, które wiece polityczne powinny być dozwolone i/lub promowane, a które zakazane i/lub napiętnowane? Są to czysto partyjne opinie; mieszanie do nich nauki jest rażącą manipulacją i nadużyciem zaufania publicznego.
Chciałbym, żeby to wybrzmiało z odpowiednią mocą: gdy publikowano ten bezprecedensowo kuriozalny list, Amerykanie od trzech miesięcy znajdowali się pod rygorem kwarantanny. Byli notorycznie bombardowani informacjami o konieczności izolowania się i zamykania w domach. W szpitalach nie można było odwiedzać bliskich w ostatnich godzinach ich życia ani urządzać tradycyjnych ceremonii pogrzebowych. Większość klasy politycznej sarkała i gnoiła tę część społeczeństwa, która kontestowała nowy reżim. W sukurs przychodziło im gremium lekarskie, utyskujące na brak poszanowania dla ludzkiego zdrowia u medycznych dysydentów. Tymczasem wystarczyła śmierć czarnego ćpuna-recydywisty pod kolanem białego gliniarza, żeby wszystko stanęło na głowie. Przewalające się ulicami kilkudziesięciotysięczne korowody zostały raptem wyłączone spod pandemicznych obostrzeń. Maszerowanie ramię w ramię w orszakach BLM uznano za obywatelski obowiązek. Oświecone, progresywne elity usprawiedliwiały nawet stosowanie przemocy i niszczenie mienia [2]. Nie przypominam sobie ostrzejszego przypadku schizofrenii i bardziej ohydnego przykładu hipokryzji.
__________________
[1] Po zaprzysiężeniu Bidena i obsadzeniu struktur CDC przez działaczy “antyrasistowskich” na stronie Centrum Zwalczania i Prewencji Chorób zawisło analogiczne memento: Racism is a serious threat to the public’s health.
[2] Poniżej mały wycinek gigantycznego uniwersum mainstreamowych reportaży, felietonów i deklaracji polityków, gwiazd popkultury oraz dziennikarzy z maja/czerwca 2020 roku, niedwuznacznie zachęcających do stosowania przemocy i uzasadniających moralną potrzebę organizowania awanturniczych zamieszek:
Pokażcie mi, gdzie jest napisane, że protesty mają być pokojowe. (Chris Cuomo, CNN)
Dlaczego używanie przemocy podczas protestów jest skuteczne. (Laura Bassett, QC)
Niszczenie mienia, które można zastąpić, nie jest przemocą. (Nikole Hannah-Jones, NYT)
Zamieszki. (…) Z tego zrodził się ten kraj. (Don Lemon, CNN)
Przemoc też jest ważnym narzędziem protestów. (Slate)
Bunt jest jedyną sensowną reakcją. (Colin Kaepernick)
Na ulicach muszą być rozruchy. (Ayanna Pressley)