Carl Gibson, bloger “The Huffington Post”, jakiś czas temu zupełnie serio zaproponował, żeby broń palną zacząć traktować tak samo jak traktuje się samochody, to znaczy – przymusowa rejestracja, obowiązek egzaminacyjny (teoretyczny/praktyczny) oraz ewentualnie konieczność wykupienia polisy ubezpieczeniowej dla każdego, kto zechce posiadać pistolet czy strzelbę (bo karabinki mają być zakazane – wiadomo przecież, że nikt ich nie potrzebuje do obrony). Tego typu pomysły to nie jest oczywiście żadna nowość w światku zwolenników “dokręcania śruby”. Ci ludzie wałkują ten temat bez przerwy od przynajmniej kilkunastu lat i zawsze ze śmiertelną powagą. Przykładowo, podczas kampanii prezydenckiej w roku 2000 Al Gore (za rządów Clintona wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, później laureat Pokojowej Nagrody Nabla i zdobywca Oscara) wyraził następujące życzenie:
W celu trzymania niebezpiecznych kierowców z dala od dróg wymagane jest w tym kraju pozwolenie na prowadzenie samochodu. Jako prezydent będę walczył o to, by wszystkie stany narzuciły na potencjalnych nabywców broni krótkiej obowiązek uzyskania licencji na wzór prawa jazdy.
[We require a license to drive a car in this nation in order to keep unsafe drivers off the road. As president, I will fight for a national requirement that every state issue photo licenses for handgun buyers.]
Postanowiłem zabawić się ideą traktowania broni jak samochodów i naszkicować scenariusz, w którym wizja ta spełnia się co do joty. Za źródło inspiracji posłużył mi na poły satyryczny tekst Davida Kopela – “Taking It to the Streets”. Pierwsza fałszywa analogia dotyczy postulatu rejestrowania prywatnego uzbrojenia.
Odgórny wymóg rejestracyjny obejmuje wyłącznie te pojazdy, które poruszają się po drogach publicznych. Jeśli ktoś zafunduje sobie, dajmy na to, prywatny tor wyścigowy i będzie na nim testował bolid Formuły 1 (odpowiednik ciężkiego karabinu maszynowego), nie musi zgłaszać tego faktu do żadnego lokalnego punktu ewidencji. Można kupić dowolne auto, zbudować od podstaw dowolną konstrukcję z silnikiem albo zwyczajnie uruchomić muzeum motoryzacji i dopóki nie opuszcza się granic przydomowego podwórka, nie trzeba rejestrować ani jednego dwuśladowca. Podróżując po amerykańskiej prowincji, natkniemy się na tysiące małych farm i wielkich gospodarstw rolnych, gdzie ranczerzy przechowują pojazdy, które albo w ogóle nie były rejestrowane, albo takie, którym ważność rejestracji wygasła i nigdy nie została ponownie odnowiona. Patrząc z tej perspektywy, przepisy normujące zasady dostępu do broni palnej są nieporównywalnie bardziej restrykcyjne.
Pomimo że już teraz większość legalnej broni, znajdującej się w rękach osób cywilnych, leży spokojnie w sejfach tudzież szafach pancernych, względnie używana jest w kontrolowanych warunkach na strzelnicach, to i tak wciąż istnieją w USA jurysdykcje explicite wymuszające na swoich rezydentach obowiązek rejestracyjny. Przykładowo, w Illinois przed zakupem pistoletu bądź Colta AR-15 przyszły nabywca odwiedza komisariat i prosi o wydanie Karty Właściciela Broni Palnej (Firearm Owners Identification/FOID), co wiąże się z przebrnięciem przez system sprawdzania niekaralności. Jestem pewien, że spory odsetek mieszkańców “Land of Lincoln”, trzymających broń w domu, wprost marzy o traktowaniu jej tak jak samochodów. Ponadto, w odróżnieniu od dwuśladowców, niektóre rodzaje broni i akcesoriów z katalogu NFA uważane są historycznie za szczególnie niebezpieczne (karabiny maszynowe i krótkolufowe strzelby), a co za tym idzie, ich posiadacze, choćby nie wiem, jak głośno tupali nogami, koniec końców zawsze trafiają do federalnej ewidencji.
Kolejna błędna analogia – prawo jazdy.
Podobnie jak pojazdy, które nie mają hologramu na szybie ani blach z wybitnym numerem, bo nigdy nie wyjeżdżają poza granice terenu prywatnego, tak samo ludzie, którzy korzystają z samochodów na swojej posesji, nie są prawnie zobowiązani do wyrabiania sobie w tym celu żadnego państwowego dokumentu. Taką maszynką może kierować nawet dziecko. Stąd też populistyczna propozycja obciążania nabywców broni koniecznością ubiegania się o licencję, ponieważ na kierowcach wymusza się zdanie egzaminu, jest rozwiązaniem niesprawiedliwym w kontekście propagandowej narracji “treat guns like cars”. Albo konsekwentnie brniemy w tę logikę i rzeczywiście traktujemy broń palną jak samochody, albo nie rozumiemy retoryki, którą się posługujemy.
Gros stanów w tej chwili oferuje ekwiwalent dla prawa jazdy w postaci zezwoleń na noszenie broni w miejscach publicznych. Przynajmniej połowa z nich wymaga również ukończenia kursu bezpieczeństwa i zdania pisemnego testu ze znajomości przepisów; dodatkowo osoba ubiegająca się o licencję musi dostarczyć fotografie, odciski palców i przejść weryfikację pod kątem przeszłości kryminalnej. Koszty wahają się w przedziale od kilkudziesięciu do kilkuset dolarów. Poszczególne jurysdykcje różnicują ponadto zakres obowiązywania tego przywileju – w jednym stanie legalne jest wchodzenie z bronią do baru, w innym nie; w jednym stanie przewozi się broń w schowku na rękawiczki, w innym tylko w bagażniku w zamkniętym kufrze, z wyjętym magazynkiem. Godzinami można wyliczać niuanse. Puenta jest taka, że analogia z samochodami działa chyba wyłącznie na ludzi, którzy nie znają realiów prawnych w USA – zarówno tych dotyczących przepisów regulujących dostęp cywilów do broni palnej, jak i tych odnoszących się do kierowania pojazdami.
- Sprzedawcy samochodów nie muszą ubiegać się o federalną licencję (sprzedawcy broni muszą).
- Sprzedawcy samochodów nie muszą prowadzić drobiazgowego rejestru wszystkich transakcji (sprzedawcy broni na żądanie ATF czy FBI zobligowani są taki rejestr udostępnić).
- Samochód zakupiony na terytorium jednego stanu może być legalnie odsprzedany osobie ze stanu sąsiedniego, podczas gdy analogiczna transakcja, której przedmiotem jest broń palna, podpada pod przestępstwo federalne, jeśli czynność ta odbywa się z pominięciem pośrednika, np. koncesjonowanego handlarza bronią.
- Auto może bez problemu zmienić właściciela w ramach prywatnej wymiany albo trafić na aukcję internetową (podobnie z bronią: większość stanów nie reguluje pozasystemowych transferów, ale regularnie pojawiają się polityczne naciski, by położyć kres tym praktykom).
- Właściciel samochodu może go sobie do woli tuningować w celu poprawy osiągów i nie musi powiadamiać o tym fakcie żadnego Federalnego Biura ds Samochodów, Motorów i Rowerów (za spiłowanie lufy poniżej regulaminowej długości albo przerabianie broni samopowtarzalnej na samoczynną grozi dekada odsiadki).
- Nikt nikomu nie zabrania posiadania “czarnych i groźnie wyglądających” samochodów (w paru stanach obrót “czarnymi i groźnie wyglądającymi” karabinami jest zakazany).
- Prawo jazdy wydane w jednym stanie ważne jest na terenie całego kraju, a nawet poza USA (pozwolenia na noszenie broni ukrytej nie, ba, są stany, które w ogóle nie sankcjonują licencji z zewnątrz, np. Kalifornia i Nowy Jork).
- Aby kupić wymarzone auto, nie potrzeba prawa jazdy (gwoli formalności: w niektórych stanach dealerzy wymagają okazania prawka przy zakupie), zbędna jest też weryfikacja niekaralności.
- Popełnienie przestępstwa przy użyciu samochodu (np. podjechanie pod monopolowy z zamiarem dokonania rabunku) nie skutkuje zakazem prowadzenia pojazdu.
- Jazda pod wpływem substancji odurzających, przekroczenie prędkości czy nawet spowodowanie karambolu ze skutkiem śmiertelnym nie blokują możliwości ponownego kupna auta, a w wielu przypadkach – po odbyciu kary – można na nowo ubiegać się o stosowne zezwolenie (rzecz nie do pomyślenia w kontekście broni palnej, gdzie drobne wykroczenie niezwiązane z jej osobistym użytkowaniem może oznaczać dożywotni zakaz fizycznego kontaktu z czymkolwiek, co kojarzy się ze strzelectwem – w New Jersey nawet różowej wiatrówki się nie dostanie).
- Każdy, bez względu na przebytą historię chorób psychicznych i przeszłość kryminalną, może kupić w dowolnej chwili tyle samochodów, ile tylko zapragnie.